poniedziałek, 27 czerwca 2011

Długi Weekend

 Pierwszy tydzień pracy po urlopie był na szczęście krótszy, bo tylko 3 dniowy, aczkolwiek i tak zleciał piorunem. Znów klika dni oddechu. Dla mnie ten długi weekend był bardzo intensywny i nie wiem, kiedy ale nastał już jego koniec.

Ten wolny czas wypełniony był szpitalem, sportem i shoppingiem - trzy razy S :)

Szpital
Codzienne wizyty w szpitalu na Bródnie utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że to miejsce nie jest właściwe do zdrowienia. Tata odlicza do jutrzejszej wizyty pani doktor prowadzącej z nadzieją, że usłyszy, że może iść do domu. Trzymam kciuki, aby tak właśnie było, ale szczerze realizm bierze górę, bo nadal dostaje antybiotyki i kroplówki. Szpitalne jedzenie zostało zastąpione maminym mielonym, który znika w moment i moimi różnymi owocami. Kiedy dzwoni telefon z posiłkowym zamówieniem wiemy z Mamą, że wraca do zdrowia :)
Shopping
Musiałam odreagować i pojechałam na zakupy. Mimo, że ustawowo zaczynają się zawsze w styczniu i w lipcu to już ruszyły letnie wyprzedaże. Przyznaję bez bicia, że zakupy uwielbiam, ale to co się dzieje z ludźmi, kiedy widzą tabliczki z informacjami zniżkowymi typu -50% przechodzi granice dobrego smaku. Rzeczy wyglądają jak z second handu, a kolejki do przebieralni przypominają kolejki do sklepu w latach 80-tych. Właśnie dlatego nie lubię tego motłochu mającego nadzieję, na zakup czegoś tanio. Umówmy się, że aby kupić coś naprawdę okazyjnie trzeba mieć naprawdę sporo szczęścia, owszem są spore rabaty cenowe, ale na wybrane produkty i na wybrane rozmiary. Tak to działa. Udało się zdobyć klika kwiatuszków do mojej i tak pokaźnej garderoby. Powiedzmy jednak, że skupiłam się w tym roku na akcesoriach, ale przyznaję (znowu), że krzyknęło do mnie coś, co gdzieś tam z tyłu głowy sobie wymyśliłam. Dziękuję Ci Reserved, że czytasz w moich myślach - duże THX! :)  Udało mi się w końcu kupić spóźniony prezent dla Mamy, z okazji jej święta. Uff teraz został Tata.

Sport
Drugą formą odreagowania był sport. 3 dni z rzędu zafundowałam sobie 2-godzinne treningi. Przebiegłam łącznie chyba z15 km, zrobiłam kilkaset brzuszków no i porządny trening: góra i dół. Marcin zafundował mi rozciąganie na miarę hmm najlepszego relaksu tego długiego weekendu. Bycie nowo narodzoną jednak nie trwało zbyt długo, bo gdyby Gosia nie biegała, to by łydka nie bolała. Odezwał się mięsień brzuchaty łydki :( i już wiem, że przez najbliższe dni ketonal i zero obcasów. Chciałam to mam. Ale mimo bólu było warto dać sobie porządnie w kość.
No i to byłoby na tyle. Długi szybki weekend. A jutro powrót do szarej rzeczywistości i pobudki o 6 rano, brrrr.

piątek, 24 czerwca 2011

Córeczka Tatusia


Dzisiaj jest Dzień Ojca. 
Inny  niż co roku, ponieważ mój Tata jest jeszcze w szpitalu. 
Na szczęście jest już dobrze. Po ponad 6 godzinnej operacji już wstaje, chodzi na spacery i żartuje :) Obolały, z 30 cm szwem, posiniaczony od kroplówek, ale jest cały i zdrów. Chyba przez nawał pracy w tym tygodniu nie uświadamiałam sobie, jak bardzo się bałam powtórki sprzed 2 lat. Wtedy też było dobrze, operacja się udała, ale.. nie zapomnę widoku OIOMu, tych wszystkich maszyn i urządzeń oraz jego jakby obcego i nie mojego Taty w śpiączce. 
Ale dziś już wiem, że będzie dobrze. Miło było mimo tych okropnych szpitalnych warunków pobyć trochę razem :) 
Najlepszego Tato, zdrowiej! :*

czwartek, 23 czerwca 2011

Szpitalna Porażka

Nie lubię szpitali. 
Nie wiem, czy ktoś w ogóle lubi. Aczkolwiek myślę, że byłoby inaczej, gdyby atmosfera oraz klimat tego miejsca były czymś przyjemniejszym niż to co widzę od kliku dni i za każdym razem jak jestem w takim miejscu. Nie będę mówić o doświadczeniach własnych, bo pracuję i odprowadzam wszystkie wymagane składki dopiero od 4 lat. Jednakże mój Tata od ponad 20 lat płaci je miesiąc w  miesiąc i co z tego ma? 
Odkąd pamietam mój Tata był zdrów jak ryba, jedyne zwolnienie lekarskie jakie brał to jak rozłożyła go do nieprzytomności paskudna grypa i jak uległ wypadkowi w pracy. A tak nigdy. Na przestrzeni ostatnich lat wiele się zmieniło. I ten okaz zdrowia przebył już 3 operacje (tętniak, serce, zaćma) podczas których miałam niewątpliwą nieprzyjemność zobaczyć jak wygląda świat obywatela RP, który co miesiąc oddaje 1/3 swojej pensji na jedną wielką pomyłkę jaką jest państwowy szpital. Tak, wiem, że nie jest to całość składek zdrowotnych czy chorobowych (jak zwał tak zwał), ale nie są to pojedyncze złotówki. To kupa kasy od każdego z nas. Co za to dostaje? Obskurny pokój, porwaną pościel, kawałek deski zamiast łóżka, nieotwierające się okno, zimną wodę w umywalce, i najlepsze czyli posiłki na miarę jedzenia dla świń. Jestem przerażona. Codziennie w drodze do szpitala mijam kolejkę dzieci, żon, mężów z tobołkiem jedzenia. Osoba samotna skazana jest na dwie kromki chleba i ciut dżemu na śniadanie, brunatną papę będącą zupą na obiad, i znów dwie kromki chleba i tym razem plasterek mortadeli na kolację. Żal i złość przepełniają mnie do cna. Jak tak można?! Totalny brak szacunku dla ludzi, których dotknęła choroba na tyle poważna, ze muszą iść do szpitala.
Nie wspomnę o personelu medycznym, zwłaszcza wspaniałe panie pielęgniarki, które myślą, że jak umieją zrobić zastrzyk to są pępkiem świata. Gbrune i nieuprzejme, sfochowane na każde pytanie dotyczące pacjenta. Ot co!! 
Wniosek jest tylko jeden: nie chorować. Czy to możliwe w dzisiejszym świecie, raczej nie. Drugi: prywatny szpital. Możliwe, tylko za co?  skoro nikt nam nie odda pieniędzy, za które dostarczany jest nieludzki standard chorowania. Nie mówię tu o zabiegach czy operacjach, ale o podejściu do pacjenta i atmosferze jego rekonwalescencji, co uważam, jest bardzo ważnym elementem, ba - połową sukcesu do zdrowia!




wtorek, 21 czerwca 2011

Sajgon

Gdyby ilość wiadomości w dwóch skrzynkach pocztowych, którymi zarządzam samotnie od jakiegoś czasu została wydrukowana i położona jedna na drugim wraz z innymi papierami, jakie czekają na słynne 'to do' to wyglądałoby to mniej więcej tak:

Powrót na miarę co najmniej 5 tygodniowej nieobecności. Ahhy i ohhy, że w końcu i że nareszcie. Zaraz, zaraz.. czyżby ktoś zmienił zdanie, że ktoś może być niezastąpiony? Ojej, nie trzeba przepraszać, bo w sumie po co, na co.. Z samego rana zagrywka w stylu dobry i zły policjant. Znam się na tym (w praktyce myślę, każdy spotkał się z takim zachowaniem), ale jak zwykle efekt był idealnie pasujący do standardu jaki reprezentuje, hmm no .. jak myślicie kto? Oto on: wypisz - wymaluj! ;)


Wczytując się w to wszystko, co zostało do mnie napisane, naskrobane, wysmarowane odnoszę wrażenie, że naprawdę spora liczba osób myślała, że swój urlop spędzać będę mniej więcej tak: no szkoda bardzo...

Podsumowanie powrotu będzie takie pół na pół, bo miesza się we mnie rozgoryczenie z radością. Ten jakże skromny, bo 5 dniowy odpoczynek od pracy  potwierdził mi, jak za wieloma osobami nie tęskniłam. Ich totalny brak obecności osobistej, mailowej czy telefonicznej był dla mnie najlepszym relaksem. Niestety, ale nadal obłuda i jakaś zawiść w ludziach biorą górę, i po co tak, pytam? W odpowiedzi słyszę - nic.. Jakie to smutne, że to co człowiek lubi i w czym jest dobry spaczone jest obecnością niektórych 'życzliwych'.

Za to radością napełnia mnie garstka osób, jaka mnie dziś powitała. Dziękuję! :) Tak, to dla nich było najmilej dzisiaj wrócić. I to dzięki nim ten stos papierów, maili i złośliwości innych był jakby przyjaźniejszy. Chwila rozmowy z nimi pomogła przetrwać kolejne godziny pracy. To jak pyszna, gorąca i mocna kawa z sympatyczną wkładką :)


Nadzwyczajną, bo pourlopową energią tryskałam efektywnie jak nigdy i wiem, że zrobiłam kawał dobrej roboty. Nie ważne, że jutro kolejny ciężki dzień - dziś mówię sobie, że jestem z siebie w pełni zadowolona, dumna wręcz i niech mówią co chcą, ale zasłużyłam na ten tytuł jak nikt! :)

 


Aaa i podobno urlop mi służy.. :) To chyba czas zaplanować kolejny :)

niedziela, 19 czerwca 2011

Włoski Finał

Nie było lepszego pomysłu na zakończenie wolności niż popołudnie w włoskim stylu z Dear :) 
Znane jako Spice & Girls, a ostatnio jako Trinny & Susannah poszłyśmy w nasze stałe (oraz ulubione na takie pogawędkowe spotkania) miejsce, aby zatracić się w rozmowie na żywo. Dawno nie miałyśmy takiej możliwości, aby zgrać nasze kalendarze, czytajcie - kalendarz Anki, zajętej do sześcianu, losującej szczęśliwe numerki Pani Prezes ;)
I było iście włosko: crostini, suszone pomidory, bazylia, pomidorki, makaron, winko.. mm :) tak jak lubimy najbardziej :)


I znowu obsługa zawiodła: wino się skończyło, napoje inne rozwodnione. Z lekka zniesmaczone brakiem szumu w głowie, na jaki obie miałyśmy chrapkę poszłyśmy na iście włoskie zakupy :) 
Do mojej kolekcji dołączyły pewnie ok. 200 setne kolczyki, a Dear wzbogaciła się o okulary przeciwsłoneczne warte krocie! ;) Czas jak szalony pędził, a tematów nie ubywało, więc zmieniłyśmy lokal na naturę, czyli niedaleki park, w którym odbyła się sesja uwieczniająca nowy okularowy nabytek oraz moją ciążową bluzkę, dzięki której otrzymałam wolne siedzenie w autobusie :D Owszem bluzka idealna na lekki brzuszek, stąd schowałam ją głęboko do szafy, bo ja żadnego brzuszka nie ma (płaski jak deseczka) :P i nie zmierzam - przynajmniej w najbliższej dekadzie :)
Oto nasz parkowy kolaż: 
Wszystko co dobre szybko się kończy. Był włoski, prawie idealny finał - prawie ze względu na tamto wino; a teraz czas na ostatnie chwile domowego relaksu. Tu też jakby włosko :) Rozgościłam się z prawie włoską kawą na tle pelargonii mojej mamy  (w przeciwieństwie do mnie to jej ulubione balkonowe kwiatki) oraz mmm z przepysznym sernikiem na zimno z truskawkami jej autorstwa. 

Urlopowy Finał na miarę kulinarnego nieba w gębie!  W końcu ostatnie chwile wolności powinno się przeżyć jak najlepiej :)


piątek, 17 czerwca 2011

Sporty Girl

Jeszcze kilka lat temu moim jedynym sportem był spacer do i z pracy, do tego można doliczyć jeszcze pilot do telewizora i myszkę od komputera. Ale to było dawno i nieprawda! 
Od prawie dwóch lat nie wyobrażam sobie tygodnia bez kliku godzin w ruchu. A jest tego sporo: bieganie, rolki, orbitrek, brzuszki, piłki fitness, sztangielki i jeszcze i jeszcze. Myślę, że raz na jakiś czas pokaże się tutaj jakiś sportowy post, o tym co lubię :)

Przez ten czas zmieniłam całkowicie tok myślenia: o jedzeniu, o ruchu, o ciele - praktycznie o wszystkim. Bo naprawdę chcieć to móc! I mi się udało. Nie było zamiarów zdobywania rozmiarów mniejszych, katorżniczych diet czy nie daj Boże odchudzania dla faceta. Wcale nie. Zresztą, kto mnie zna ten wie :) Efekt końcowy przeszedł moje marzenia, bo nawet oczekiwań wygórowanych nie miałam. Mój trener zawsze wbija mi do głowy, że każdy jest taki, jaki jest :) Nie zmienimy struktury kostnej, budowy ciała odziedziczonej w genach, ale nad wszystkim można pracować, aby wydobyć z nas to co najlepsze.

Dlatego chciałabym wszystkich zachęcić do uprawniania sportu, znajdźcie dziedzinę jaka interesuje, cokolwiek, ale regularnie no i z głową :) Odstawcie chipsy, czekolady i lody, na przekąskę banana lub tuńczyka, na deser ciastka zbożowe z musli. Nie smażcie, pieczcie albo gotujcie na parze. Dodanie tych dwóch elementów do siebie da spektakularny efekt! 

Dla tych co potrzebują większej motywacji i efektów mogę jedynie polecić Marcina i jego firmę TrEnergy Indywidualni Trenerzy Personalni :) Powiem jedno - WARTO! Nie mówię tutaj o sobie i nie robię kryptoreklamy. 
Niech nie zmyli Was ten grzeczny uśmiech ;) Daje solidny wycisk!

Zapraszam:
http://www.trenerzy-personalni.com/



czwartek, 16 czerwca 2011

Środek

Nie wiem jak i kiedy, no ale już środek mojej laby. Oczywiście nie tęsknię za pracą, o nie nie.. mimo, że jedna dobra dusza zdała mi wczoraj relację co się dzieję i z lekka się zdenerwowałam (wielkie dzięki :/) 
Śmiesznie tak, bo kiedy ja przerzucam się na drugi boczek to większość wstaje, kiedy ja wstaję to większość jest już po porannej kawie, kiedy ja jem śniadanie i tak dalej i tak dalej. Ale jak mówią: ktoś musi pracować, żeby wypoczywać mógł ktoś :)

Środek mojego urlopu był dość intensywny, co po dwóch dniach lenistwa bardzo mi się spodobało. Z samego rana - uwaga na urlopie to godzina 10.00 (heh musiałam nastawić budzik) pobiegłam do stomatologa. Czy jest ktoś pytam, kto lubi chodzić do dentysty? Ja również nie podniosę ręki do góry, ale chadzam regularnie i dbam. Dziś moja pani doktor zadbała o moją ósemkę dodam, że bez znieczulenia ;) i wyczyściła mi ząbki za pomocą okropnych ultradźwięków, brrr. Tak więc hollywoodzki uśmiech gotowy  :)

Razem z uśmiechem spotkałam się na kawę z psiapsiółą. Z Karolą siedziałyśmy razem w jednej licealnej ławce, piłyśmy Sangrię w Hiszpanii i generalnie znamy się jak łyse konie :) Słynna historia miłości licealistki do ówczesnego ochroniarza z Pedetu na Woli przetrwała rodzicielskie zakazy, wzloty i upadki i ma szansę skończyć się po tyluuu latach na ślubnym kobiercu. Gorąco trzymam za nich kciuki! :) Przy południowej kawce w odnowionej, bardzo miłej kawiarni nadrabiałyśmy wszystkie zaległe plotki. Humor zepsuła nam tylko pani kelnerka, która chyba z 20 minut przynosiła nam rachunek. W związku z taką obsługą zapadła surowa decyzja - napiwku nie dostanie!

Po kawie i plotkach nastąpiła misja - prezent. Dziś Jolanty i przede mną było wieczorne imieninowe party. A jak party to i prezent. Nam kobietom nie sprawia radości bardziej niż kobiece małe co nieco, pachnące, kolorowe, mniej czy bardziej przydatne. Mój pomysł na prezent modyfikowałam klika razy, bo wszystko co wymyśliłam było niedostępne. Staram się być praktyczna i połączyłam to co kobiece z użytecznym :) No i kwiatek, bo Jola lubi kwiaty, a ja lubię kupować to, co innym sprawia najwięcej radości:


 I było jak zawsze na wesoło, na słodko no i wszak imieninowo, czyli na procentowo ;) Dawno tak sympatycznie nie szumiało mi w głowie. 
 
Na koniec powiem, że nie mogłam mieć lepszego urlopowego środka :)




poniedziałek, 13 czerwca 2011

Urlop

Nareszcie! 
W końcu kilka dni z dala od codziennej rutyny: porannego wstawania, kobiecego "nie wiem co na siebie założyć", godzinnej podróży przez pół miasta, pełnej skrzynki mailowej, rozwiązywania czyiś problemów "bo ty zawsze wiesz" i fochów tych i innych. Muszę przyznać, że ten urlop był trochę w stylu na złość mamie odmrożę sobie uszy (trzeba tylko zmienić podmiot tej sentencji ;) ). Tak więc od dziś przez cały najbliższy tydzień, wszyscy, którzy odwiedzą mój pokój zastaną puste biurko i przyjemną ode mnie wiadomość:

   
Przy głębszym zastanowieniu podsumowanie ilości odpoczynku, jakie zafundowałam sobie w ostatnim czasie od pracy nie jest zbyt porywające. Oprócz pojedynczych dni na sprawy organizacyjne, zwolnienia lekarskiego, podczas którego 'chorowałam z laptopem' i łaskawego home office ostatni urlop miałam uwaga: 30 lipca 2010. Trąci pracoholizmem, wiem.. Smutne i prawdziwe.

Dlatego zamierzam robić NIC. Wyspać się, leżeć do góry brzuchem, korzystać ze słońca i nie przejmować się niczym. Mimo, że urlop spędzam w stolicy, nie wyjeżdżam nad morze, czy pod palmę to i tak jak dziecko cieszę się z tej wolności :) Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie myślała co mnie zastanie po powrocie - tak już po prostu mam. 
Ale od dziś przez najbliższe 5 dni czuję się właśnie tak :)



niedziela, 12 czerwca 2011

Pychotka

Nie jestem fanką przepisów z telewizji, bo rzadko wychodzą, rzadko są tak smaczne jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut okna. Ale jest coś, co od roku, raz na jakiś czas gości na moim stole jako deser, przekąska, coś do kawy, coś na ząb. 
To 'Pychotka' z przepisu Ewy Wachowicz. Wygląda jak na zdjęciu - świeżo pokrojone :) A jak smakuje... mmm :)


Nie trzeba być wybitnym cukiernikiem, wystarczy trochę chęci, 10 min i spory garnek :) Do dzieła. Podaję przepis:

Składniki:
125 g masła
0,5 szklanki cukru
2 łyżki kakao
2 łyżki miodu
1 cukier waniliowy
250 g płatków kukurydzianych
garść orzechów laskowych
garść orzechów włoskich
garść rodzynków
Ja osobiście zamiast rodzynków dodaję suszoną żurawinę, wierzcie mi na słowo - daje o wiele lepszy efekt smakowy niż rodzynki! :)

Przygotowanie:
Masło rozpuścić z pozostałymi składnikami. Po rozpuszczeniu masy dodać bakalie i płatki. Energicznie wymieszać. Masę wyłożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Przycisnąć najlepiej taką samą blachą i położyć na nią coś ciężkiego np. karton mleka lub ciężką książkę. Odstawić na klika godzin do lodówki, następnie pokroić na kawałki. Przechowywać najlepiej w lodówce.

Szybko, łatwo i smacznie! Ten, kogo już częstowałam, ten wie :) 

Smacznego i pamiętajcie o żurawinie!! :)


 

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Claude Monet

To mój ulubiony malarz.

Francuz. Jeden z twórców i czołowych przedstawicieli impresjonizmu. I właśnie ten impresjonizm to mój ulubiony nurt w sztuce.
Najbardziej charakterystyczną cechą malarstwa (oraz i rzeźby) impresjonistycznej jest dążenie do oddania zmysłowych i ulotnych momentów "złapania uciekających chwil". Nazwa pochodzi od tytułu obrazu Claude'a Moneta Impresja, wschód słońca, oto on:



 W mojej sypialni wisi jedna z moich ulubionych reprodukcji Dama z parasolką




Co roku na liście moich życzeń pod choinkę zapisuję kalendarz z reprodukcjami właśnie Impresjonizmu. Mam całkiem niezłą kolekcję Moneta i kliku innych twórców. Obrazy czekają na oprawę no i przede wszystkim na idealne miejsce do zawieszenia, jakim mam nadzieje będzie moje własne M :)

A teraz jeszcze klika, moje ulubione: 





piątek, 3 czerwca 2011

M jak...

Mieszkanie. 
Nie wynajęte, nie w na łonie rodzinnym. Własne. Tylko moje. Od kliku tygodni zajmuję się tym tematem bliżej. Szukam. Przeglądam. Obliczam. Myślę. Intensywnie, bo to poważna decyzja. Samymi chęciami jeszcze nikt nic nie kupił. Tu trzeba finansów, sporych, zwłaszcza na mieszkanie w stolicy. Na pewno łatwo nie będzie, ale świadomość comiesięcznej raty na własne, a nie na czyjeś 4 ściany jeszcze bardziej mnie do tego zachęca. Trzeba będzie się zmobilizować, przycisnąć pasa, ale wierzę, że się uda. Musi! :) 
Jakie? Gdzie? Co? Myślałam, że będzie łatwiej, ale po obejrzeniu blisko 50 projektów miałam głowę kwadratową. Wiem już czego nie chcę: aneksu kuchennego, klitki balkonowej, parteru, cmentarza i głośnej ulicy za oknem. Dzielnica? Mimo traumy dojazdowej, to moja obecna bardzo mi się podoba. Duży park, teatr, klub sportowy, osiedlowy bazarek, gdzie można zawsze są świeże owoce, warzywa. Może ciut dalej, ciut bliżej, ale póki co moja dzielnica wygrywa. Jednak to czego chcę, a to na co mnie stać oddziela gruba krecha. Ale idea jest, i oto ona:

Nie wiem, czy to mieszkanie na mnie 'zaczeka', ale jest. Gdybym była architektem wprowadziłabym drobne zmiany, ale w sumie kto powiedział, że drobne przeróbki są niemożliwe :)
Muszą być dwa pokoje: sypialnia i salon, oddzielna kuchnia, łazienka i garderoba i/lub fajny przedpokój na duużą szafę. Taki mam zamysł i tego trzymać się będę. 

Kiedy zamykam oczy widzę sypialnię w połączeniu batystowego fioletu i satynowego wrzosu z groszkowymi dodatkami. Połączenie iście psychodeliczne, ale takie sobie wymyśliłam. Salon obowiązkowo słonecznikowy, aby mogła w nim zawisnąć moja reprodukcja Słoneczników Van Gogh'a. Kuchnia w stylu 'odwrócone latte' - jasny dół, ciemna góra. A łazienka.. na pewno będą białe szafki i może ten groszek, na którego punkcie ostatnio mam fioła :) Ale przyznam, że łazienki nie umiem sobie jeszcze dobrze wyobrazić. Balkon nieduży koniecznie z czymś zielonym, ale nie z pelargoniami! Nie znoszę pelargonii, brrr. :)

No i tak właśnie będzie. Kiedy dokładnie nie wiem, ale będzie - muszę w to wierzyć! Musi się udać!

A i zapomniałam o storczyku - obowiązkowo być musi :)