piątek, 8 lipca 2011

Kaloszki

Z reguły nie gonię za modą na oślep. Nie kupuję wszystkiego co modne, tzw. trendy, cool i jazzy. Jeśli ta nowość pasuje do mojego stylu, podoba mi się i krzyknie do mnie -to tak, ale nic na siłę. 
Z kaloszkami było podobnie. Nie wiedziałam co jest modnego w tej kupie gumy, która zaparza i poci stopę. Może to taki syndrom dzieciństwa, kiedy kalosze były ciężkie, brzydkie, a jak padał deszcz wręcz obowiązkowe. Kojarzyły się z wyjściem na pole lub pieleniem grządek. Powiedziałam 'nie ma opcji'. Do dziś zastanawia mnie i zadziwia fakt jak zbyt szybko człowiek coś ocenia :) 
Oczywiście wszystko było do czasu. Do czasu pewnego listopadowego weekendu, kiedy postanowiłam pojechać na zakupy. Moja Mama stwierdziła, ze pojedzie ze mną, taki wypad matka-córka. I wiedziałam, że już po zakupach. Kocham moją Mamę najbardziej na świecie, ale zawsze jak jedziemy razem to powodzenie moich zakupów jest odwrotnie proporcjonalne do jej powodzenia, czyli ona wychodzi z pełnymi rękami, a ja z niczym. Nie umiem jej odmawiać, więc pojechałyśmy. I stało się. Krzyknęły tak głośno, że aż zadzwoniło mi w uszach! Stały, czekały, ostatni numer, piękne, wzór z biało czarnej koronki i cena jak z kosmosu. I tak stałam jak ta święta krowa i patrzyłam na to cudo, które już widziałam na sobie, do tego do tamtego. I wtedy moja Mama przeszła w tryb zaskakiwania mnie, co czasem jej się zdarza: 'przymierz', 'o jakie super', 'ale ci pasują', 'a do kurtki idealne', 'a do legginsów wyśmienite'.. no i jak miałam się im oprzeć? Ale zaraz kosztowały 150zł, tyle kasy na zwykłe gumiaki?! Tak trzeba było sobie to jakoś wyperswadować. Nie byłam dzieckiem, które ciągnie mamę za spódnicę i prosi o to, o tamto i jeszcze coś. Tak mnie wychowano, dostałaś to masz, zapytam czy chcesz dostaniesz. Być może dlatego, że nigdy nie naciągałam nikogo na głupoty moja Mama nauczyła się odczytywać z mojej twarzy pragnienie posiadania czegoś. I tak było tutaj. Już wiedziała, że one mnie kupiły, że zagościły w mojej głowie :) I co zrobiła? Ja poszłam oglądać coś dalej, tłumacząc sobie, że tyle pieniędzy nie wydam, a ona wzięła te kaloszki, poszła do kasy i mi je kupiła mówiąc 'masz dziecko to ode mnie, musisz je mieć'. I tak oto stałam się posiadaczką najpiękniejszych kaloszków na świecie. Właśnie dlatego nie mówię kaloszy, bo to brzmi tak gruboskórnie, a one były takie inne -moje. Kiedy przyszłam w nich do pracy tłum szalał i się zachwycał, a ja pękałam z dumy. Tylko zbyt często słyszałam 'ile???', no tak bo w Deichmann'ie można i za 40zł, a tu burżuła. Próbowałam znaleźć zdjęcie w internecie, aby się pochwalić, ale nie znalazłam - widzicie takie były oryginalne :) Właśnie były.. 
 
Z kaloszkami pożegnałam się dokładnie w dzień świętego Walentego. Z olbrzymim żalem musiałam je oddać, bo popękały i przemakały. Reklamowania nie ma sensu oświadczyła pani ekspedientka i zwróciła mi te 150zł. 
Echh.. i właśnie w taką pogodę jak dziś wspominam je bardzo ciepło, bo uratowały mnie od niejednego deszczu i przypomniały kawałek dzieciństwa, tj. chodzenie po kałużach. Nie kupiłam kolejnych z obawy przed krótką przydatnością, poza tym tamte były jedyne w swoim rodzaju i nic nie mogło ich zastąpić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz